WalewskiSawicki
20.2.1998, 18 lat

Zwierzyniec

Bardzo chętnie oglądam rybki.

Kilkanaście szarych, niepozornych gupików – samce z papuzimi welonami ogonów; parę srebrzystych brzanek, pręgowanych w czarne, poprzeczne pasy; złota rybka z wielkimi, wyłupiastymi oczami. I jeszcze glonojad – krył się zawsze gdzieś na dnie i często trudno było go dostrzec.

Pływały razem w wielkim, okrągłym słoju, deformując swój obraz przez wypukłe ścianki naczynia. Wyginały się, pomniejszały i rosły w swym bezustannym ruchu. Świat z zewnątrz, nieporównywalnie bardziej złożony, musiał wyglądać dla nich jeszcze bardziej niesamowicie. I pewnie dlatego z dnia na dzień pogrążały się w melancholię – uchodziło z nich życie.

Złota rybka okazała się najbardziej podatna na depresyjne nastroje – od samego początku wlokła się smętnie, popadając od czasu do czasu w stan katatonii, aż pewnego dnia usnęła na dnie na dobre. Kilka dni później, nocą, po dopełnieniu słoja wodą, niespokojne gupiki wyskoczyły samobójczo na zewnątrz – rano na obrusie leżały już suche. Po dwóch tygodniach bezwładnie wynurzyły się na powierzchnię brzanki – do góry brzuchem.

Żywy został tylko glonojad. Spędził samotnie jeszcze kilka tygodni, aż zamarzł w zimie.

Chomik żył znacznie dłużej. Mieszkał w szklanej wazie, wypełnionej trocinami. Jako dodatkowe schronienie służył mu mały domek ze sklejki, podobny do budki dla ptaków. Kiedy był przestraszony lub zaniepokojony wbiegał do środka. Stamtąd nigdy nie dał się wyciągnąć.

Wazę zakrywałem od góry drewnianym talerzem. Chomik dla zabicia czasu starał się zsunąć talerz – dlatego trzeba było na nim kłaść kilka książek. Całymi godzinami gryzł go i drapał, każdej nocy z wazy niosło się natarczywe, głośne skrobanie. Czasem pod wieczór wpuszczałem go zapobiegawczo do karuzeli – gdy pobiegał dłuższy czas w miejscu, przebierając łapkami po drucianych szczebelkach, uspokajał się.

Kiedyś uciekł. Cały dzień siedział cicho za szafą. Bardzo długo czaiłem się wtedy na niego. Dopiero około drugiej w nocy wyszedł na chwilę. Doskoczyłem szybko i schwytałem go – przytrzymałem za ogon w chwili, gdy próbował zawrócić do szczeliny między segmentami regału.

Dawniej często się z nim bawiłem. Bardzo często. Kłóciłem się o to z siostrą. Aż pewnego dnia, podczas sprzeczki, chwyciliśmy go z obu stron i ciągnęliśmy, oboje w swoim kierunku. Działo się to wiele lat temu.

Bardzo lubię tego chomika. Ma śliczne bielutkie futerko, w jasne, beżowe łaty.

Mój pierwszy pies nazywa się Randall. Jest mały, bardzo zabawny. Nie ma ogona – od urodzenia, tylko krótki, śmieszny kikutek. Kupiłem go bardzo tanio, prawie dostałem. Najpierw hodowałem go w garażu. Sypiał wtedy w tekturowym pudełku. Później biegał wokoło domu, a legowisko miał na wycieraczce pod drzwiami. Miał bardzo impulsywny charakter. Atakował psy, nawet te dużo większe od siebie, i koty. Nienawidził rowerów i motocykli. Ilekroć przejeżdżały obok domu, ścigał je i starał się ugryźć kierującego w nogę. I zawsze unikał kopniaków.

Któregoś dnia wpadł jakby w chandrę. Chodził osowiały, prawie tylko leżał. I przestał reagować na wołanie. Zdechł wkrótce na nosówkę.

Następnego także nazwałem Randall – z zachowania okazał się podobny do tego pierwszego. Zaszczepiony był na nosówkę. Ale kiedyś poleciał w pole, za suką. Wrócił z rozerwanym bokiem, położył się pod schodami i zdechł.

Jest mniejszy od tego pierwszego. Ma długą sierść.

Koty pojawiły się u mnie przypadkiem. Pewnego dnia pod mój dom przyszła maleńka, bezpańska kotka – zaopiekowałem się nią. Zamieszkała za domem, miała tam swoje pudełko.

Za pierwszym razem urodziła tylko jednego kotka. Kiedy poszła polować, przyszły do małego trzy kocury z sąsiedztwa. Zagryzły go i wywlekły na zewnątrz.

Następnym razem urodziła się dwójka. Są śliczne. Jeden ma plamkę w kształcie krawata na szyi, drugi wspaniałe pręgi. Ten pierwszy wpadł w pułapkę sąsiada na gołębie.

   Ich matce też się to przytrafiło. Wróciła wtedy do domu, miała obdarty z boku pas skóry. Dlatego widać tam zmienione futro. Później ktoś ją postrzelił w głowę z wiatrówki.

Został tylko drugi z jej małych. Podejrzewałem, że może mieć pasożyty; poszedłem do weterynarza po odpowiednią tabletkę. Zmieszałem ją razem z mięsem – kot zjadł ją. Wkrótce potem zaczął wymiotować, chodził chwiejnie i przewracał się często. Później tylne łapy objął paraliż – wtedy już tylko leżał. Wymiotował krwią; męczył się bardzo.

Najbardziej niepozornie wyglądają zeschnięte rybki. Przechowuję w przezroczystych, plastikowych pudełeczkach. Wyglądają ładnie – chociaż nie mają koloru i ściemniały. Najlepiej wyszedł glonojad.

Wypchanego chomika noszę ze sobą, w kieszeni. Dzieci prawie zawsze biorą go za żywego.

Na stole stoją psy, wspólnie z nimi koty. Uśmiechają się do siebie przyjaźnie. Bardzo lubię wśród nich przebywać.

Co sobotę oczyszczam ich z kurzu; sierść zachowuje wciąż naturalny połysk. Przecieram im oczy wilgotną ściereczką; gdy patrzę na nie w nocy, lekko świecą w ciemności. Są przez to prawie zupełnie jak żywi.

Szkoda tylko, że trzeba ich co jakiś czas przestawiać, by stworzyć pewne wrażenie zmian.

Lecz i tak uwielbiam mój zwierzyniec.